Akordy,Chwyty - Wykonawcy: Jacek Lech, tekst: Janusz Kondratowicz, muzyka: Piotr Figiel. Dwadzieścia lat, a może mniej - Nie miałem prawie nic, a chciałem jej darować świat I czarno białe dni rozłożyć na palecie barw Mówiłem, jeśli chcesz, zabiorę cię daleko stąd Przeczytaj o Jacek Lech - Dwadziescia Lat a Moze Mniej w wykonaniu Jacek Lech i zobacz grafikę, tekst utworu oraz podobnych wykonawców. Jacek Lech-Dwadziescia lat a moze mniej. Jacek Lech-Dwadziescia lat a moze mniej Video. Home. Live. Reels. Shows. Explore Vay Tiền Nhanh. I had almost nothing, but I wanted to offer world to her And black-white days to spread on colours palette I used to say " If you want, I take you far away from here " Only take with you hot heart, and two hands 20 years, or may be less, sunny dust whirled in eyes 20 years, or may be less, I took the wold as it was 20 years, or may be less, I barely learnt how to live 20 years, or may be less, I had almost nothing I had almost nothing, but I wanted to offer world to her To break every thought to night shadows, lights of day Whiteness of letters had darkened, the other one took her from here It was long ego, I know, I even know where was mistake 20 years, or may be less, sunny dust whirled in eyes 20 years, or may be less, I took the wold as it was 20 years, or may be less, I barely learnt how to live 20 years, or may be less, I had almost nothing 20 years, or may be less, sunny dust whirled in eyes 20 years, or may be less, I took the wold as it was 20 years, or may be less, I barely learnt how to live 20 years, or may be less, I had almost nothing Zmarł Piotr Figiel, kompozytor znanych piosenek - "Dwadzieścia lat, a może mniej", "Powrócisz tu" - który współpracował z wieloma polskimi artystami, Anną Jantar, Ewą Bem, Urszulą Sipińską, Marylą Rodowicz, Andrzejem Zauchą. Miał 71 lat. Źródło: PAP, fot: Marek BroniarekKompozytor, aranżer, wokalista, pianista i organista Piotr Figiel zmarł w czwartek - poinformował redaktor zespołu ds. komunikacji Stowarzyszenia Autorów ZAiKS Grzegorz (ur. 1940) był autorem muzyki do utworów "Jesteś blisko", "Dwadzieścia lat, a może mniej", "Nim zgaśnie dzień", "Wędrowny cyrk", "Jaka jesteś, Mario", "Jest miejsce na ziemi", "Powrócisz tu" (ze słowami Janusza Kondratowicza), "Trochę miejsca", "Być narzeczoną twą" (ze słowami Wojciecha Młynarskiego) , "Bright Days Will Come", "Znajdziesz mnie znowu", "The Memory" (ze słowami Wojciecha Manna) .Jego kompozycje były nagradzane na prestiżowych festiwalach na całym świecie, w Meksyku (nagroda za aranżację piosenki "Bright Days Will Come" na Festiwalu im. Augustina Lary), w Japonii (I nagroda za utwór "Jest miejsce na ziemi" na Światowym Festiwalu Piosenki w Tokio) czy na rodzimych festiwalach w Opolu i Figiel był absolwentem PWSM w Krakowie w klasie fortepianu (1960 r.). Po studiach rozpoczął pracę kompozytorską, jako organista współpracował z zespołem muzycznym The Clivers, składającym się z muzyków z różnych krajów. Począwszy od lat 70. prowadził własne grupy muzyczne, tworząc głównie muzykę instrumentalną. W 1974 roku założył studyjną orkiestrę Piotr Figiel z plejadą gwiazd polskiej estrady, z Anną Jantar, Anną German, Ewą Bem, Alicją Majewską, Urszulą Sipińską, Marylą Rodowicz, Danuta Rinn, Ireną Jarocką, Jerzym Połomskim, Andrzejem Zauchą, Zbigniewem Wodeckim, Krzysztofem Cugowskim, Wojciechem Młynarskim i takimi zespołami jak Trubadurzy, Czerwono-Czarni czy był też autorem muzyki filmowej, kompozycji do programów telewizyjnych, widowisk teatralnych oraz radiowych. Stworzył muzykę do filmów "Przepraszam, czy tu biją?" w reż. Marka Piwowskiego, "Con amore" w reż. Jana Batorego, "Piłkarski poker" w reż. Janusza wieloletnim członkiem zwyczajnym Stowarzyszenia Autorów ZAiKS, wyróżnionym odznaką (1978 r. ) i medalem ZAiKS-u (2009 r.), sekretarzem Sekcji Autorów Utworów Muzyki Rozrywkowej i Tanecznej, przewodniczącym komisji repartycyjnej jakość naszego artykułu:Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści. ROZDZIAŁ XL POSZUKIWANIA W PIKARDJI W Paryżu nie było zupełnie spokojnie; dawał się uczuwać brak żywności — a stosownie do tego, który z generałów księcia Conti pragnął wybić się na wierzch, stwarzał małe zaburzenie, następnie uśmierzał je, co mu dawało czasową wyższość nad kolegami. W jednej z takich zamieszek, pan de Beaufort rozkazał zrabować dom i bibljotekę Mazariniego, aby, jak się wyraził, dać choć jaki taki ogryzek biednemu ludowi. Po tym wypadku, jaki miał miejsce wieczorem tego samego dnia, w Którym paryżanie zostali pobici w Charenton, Athos i Aramis opuścili stolicę. Nasi szlachcice obrali drogi ustronne, nasamprzód aby nie wpaść w ręce Mazaryńczyków, rozsianych w prowincji Ile de France, a następnie, aby uniknąć frondystów, zajmujących Normandję, którzy nie omieszkaliby ująć ich i zaprowadzić do pana de Longueville, ażeby sam sprawdził czy są przyjaciółmi czy wrogami. Tracili jednak nadzieję trafienia na ślad przyjaciół. Zwiedzili już kilka oberży, wypytali kilku oberżystów a nic nie rozjaśniło niepewności, nic nie wskazywało, że byli, tu przed nimi; dopiero w Muntreuil, siedząc przy stole, Athos uczuł pod delikatnemi palcami coś wyżłobionego. Podniósł obrus, i przeczytał wyrżnięte na drzewie ostrzem noża, następujące hieroglify: PORT... — D‘ART... — Z LUTY. — Wybornie — rzekł Athos, pokazując napis Aramisowi — mieliśmy zamiar zanocować tutaj, lecz teraz już to niepotrzebne. Jedźmy dalej... Dosiedli co żywo koni i pojechali do Abbeville. Tu znów ich wielka niepewność ogarnęła, z powodu znacznej ilości hoteli i domów zajezdnych. Niepodobieństwem było wszystkie zwiedzić, a trudno znów odgadnąć, w którym z nich zatrzymali się poszukiwani przyjaciele. — Wierz mi, hrabio — rzekł Aramis — dajmy pokój poszukiwaniom w Abbeville, bo nic nie znajdziemy. My wahamy się od której oberży zacząć, nasi przyjaciele tak samo nie byli pewni, do której zajechać. Gdyby o Porthosa chodziło jedynie, ten ulokowałby się w hotelu najwspanialszym, a udając się doń, z pewnością natrafilibyśmy na ślad jego pobytu... Lecz d‘Artagnan nie podlega podobnym słabostkom; choćby Porthos używał wszelkich możliwych sposobów dla dowiedzenia, że umiera z głodu, d‘Artagnan pojechałby dalej, niewzruszony, jak przeznaczenie, i zdaje mi się, że gdzieindziej trzeba go szukać. Nie zatrzymując się tedy, pojechali dalej, lecz nic nie spostrzegli, niczego się nie dowiedzieli. Trudne zadanie przedsięwzięli Athos i Aramis, a nadewszystko nużące okrutnie i gdyby nie potrójna sprężyna poruszająca, to jest: honor, przyjaźń i wdzięczność, wyryte w głębi duszy, nasi podróżni stokroć razy już wyrzekliby się odgrzebywania śladów na piasku, wypytywania przechodniów, odgadywania znaków przeróżnych i śledzenia wyrazu twarzy nieznajomych. Jechali tak aż do Perony. Athos tracił nadzieję i desperował. Szlachetny i wzniosły charakter hrabiego obwiniał siebie i Aramisa o brak inteligencji i przebiegłości. Zapewne źle szukali, myślał, zapewnie nie umieli dość zręcznie wypytywać, za mało starań i wytrwałości okazali w badaniu okolicy. Mieli zamiar powrócić tą samą drogą i zacząć na nowo, gdy, przejeżdżając przedmieście do bram miasta prowadzące, Athos rzucił okiem na ścianę domu narożnego przy ulicy, idącej ponad wybrzeżem, i spostrzegł narysowanych czarnym kamieniem, z całą prostotą dziecięcą, próbującą sił swoich na tem polu. spostrzegł, mówimy, narysowanych dwóch jeźdźców, galopujących zawzięcie: jeden z nich trzymał w ręku ogromny papier, na którym wypisane były po hiszpańsku następujące słowa: „Gonią za nami“... — Otóż to, jak dzień jasne — zawołał Athos. — Pomimo pogoni, d‘Artagnan zatrzymał się tutaj przez chwilę; dowodzi to, że pogoń nie była zbyt bliską, a może nawet zdołali się wymknąć. Aramis potrząsnął głową: — Gdyby był umknął, jużby się z nami połączył, a przynajmniej dał znać o sobie. — Masz rację, Aramisie; jedźmy dalej. Trudno wypowiedzieć niepokój i niecierpliwość dwóch przyjaciół. Czułe i przywiązane serce Athosa drżało z obawy, nerwowy zaś Aramis niecierpliwił się i przeklinał. To też lecieli z wiatrem w zawody przez jakie cztery godziny, zupełnie jak jeźdźcy, narysowani na murze. Aż oto nagle w wąskim przesmyku, pomiędzy drzewami, ujrzeli przed sobą drogę, zawaloną ogromnym kamieniem. Widać było pod drzewami z boku miejsce, skąd go po ruszono, ślad wyryty dowodził, że sam się nie potoczył, a wielkość i ciężar wskazywały, że chyba ramię jakiegoś olbrzyma ruszyło go z miejsca, gdzie może od stworzenia świata leżał spokojnie. Aramis przystanął. — O!... — rzekł przyglądając się kamieniowi — musiał tu być Ajax, Télamon lub Porthos. Zsiądźmy z koni, hrabio, i obejrzyjmy tę skałę. Tak też uczynili. Oczywiście kamień położono, ażeby drogę zagrodzić. Leżał trochę na boku, dwaj przyjaciele obeszli go i obejrzeli ze wszystkich stron, nie mogąc znaleźć nic nadzwyczajnego. Przywołali zatem Blaissois i Grimauda i we czterech zaledwie go przewrócili. Na spodzie kamienia wypisane było: „Ośmiu konnych ściga nas. Jeżeli zdołamy dojechać do Compiégne, staniemy pod „Panem w koronie“, gospodarz jest naszym przyjacielem“. — Chwała Bogu, mamy przynajmniej jakąś wiadomość — rzekł Athos — cokolwiek ich spotkało, będziemy wiedzieli, czego się trzymać. Prędzej zatem, pod „Pana w koronie“. Po upływie sześciu godzin, Athos i Aramis wjeżdżali do Compiégne i pytali o „Pana w koronie“. Wskazano im szyld, na którym namalowany był bożek „Pan“ w świetnej koronie na głowie. Dwaj przyjaciele zsiedli z koni, nie zważając na malowidło szyldu, które w innym czasie Aramis byłby krytykował i wyśmiewał z pewnością. Przyjął ich zacny oberżysta, łysy i brzuchaty jak chiński mandaryn. Zapytali go, czy nie przyjmował czasem u siebie dwóch szlachciców, ściganych przez oddział lekkiej konnicy. Gospodarz nic nie odpowiedział, tylko poszedł i wyjął ze skrzyni połowę długiej szpady. — Czy znacie to, panowie?... — zapytał. Athos raz tylko spojrzał na ostrze. — To jest szpada d‘Artagnana — powiedział. — Czy tego wielkiego, czy małego?... — zapytał znów gospodarz. — Małego — odrzekł Athos. — Widzę, że jesteście przyjaciółmi tych panów. — Co się z nimi stało? — Wpadli na moje podwórze na koniach, zmęczonych już zupełnie, i zanim zdążyli zamknąć bramę, ośmiu kawalerzystów, goniących za nimi, wpadło także na dziedziniec. — Ośmiu tylko!... — rzekł Aramis. — Dziwi mnie, że takie zuchy jak Porthos i d‘Artagnan pozwolili ująć się ośmiu ludziom. — Z pewnością, proszę pana, tych ośmiu nie dałoby im rady, gdyby nie przywołali dwudziestu żołnierzy z pułku Królewsko-Włoskiego, stojącego garnizonem w mieście, tak, że dwaj przyjaciele panów musieli ulec przeważającej liczbie. — Za cóż ich aresztowano — rzekł Athos — czy nie wiecie czasem? — Nie wiem, proszę łaski pana, uprowadzono ich natychmiast, nie mieli czasu nic powiedzieć, jak już wyjechali, ja, pomagając wynosić dwa trupy i sześciu rannych, znalazłem ten ułamek szpady na miejscu walki. — A oni — zapytał Aramis — czy cało wyszli? — Tak mi się zdaje, proszę pana. — Mamy chociaż tę pociechę — rzekł Aramis. — W którą stronę ich poprowadzono?... — zapytał Athos. — W stronę Luwru. Przyjaciele odesłali Blaisois i Grimauda z końmi do Paryża i udali się śpiesznie do Luwru. W Luwrze nie było zajazdu tylko szynk, w którym sprzedawano napój, sławny jeszcze dzisiaj, a wyrabiany już w owej epoce. — Zatrzymajmy się tu — rzekł Athos — d‘Artagnan nie ominąłby sposobności, nie mówię skosztowania napoju, lecz pozostawienia nam jakiejkolwiek wskazówki. Weszli i zażądali przy bufecie dwóch szklanek napoju, jak to zapewne wprzód byli uczynili d‘Artagnan z Porthosem. Bufet, przy którym goście pili, nakryty był blachą miedzianą. Na tej blasze wyryte było grubą szpilką: Reuil, D. — Oni napewno są w Reuil — rzekł Aramis, który pierwszy spostrzegł napis. — Jedźmy zatem do Reuil — rzekł Athos. Dosiedli świeżych koni i pojechali do Reuil. Athos, nie domyślając się wcale, obrał najlepszą drogę. Deputowani parlamentu przybyli właśnie do Reuil na owe sławne konferencje, jakie trwały przez trzy tygodnie i sprowadziły ten pokój sromotny, wskutek którego aresztowano księcia pana. Reuil zalane było ze strony Paryżan prawnikami, radcami i sądownikami różnego rodzaju; ze strony zaś dworu królewskiego gościła tam szlachta, oficerowie i straże przyboczne. Łatwo zatem było w tym świetnym tłumie przejść niepostrzeżenie W dodatku, z powodu konferencji, ogłoszono czasowe zawieszenie broni; zatrzymywać więc dwóch szlachciców podróżujących, choćby nawet frondystów pierwszej wody, byłoby pogwałceniem praw ludzkości. Athos był za tem, aby iść wprost do głównego ministra. — Przyjacielu — sprzeciwił się Aramis — bardzo pięknie dowodzisz, strzeż się jednak; pótyśmy bezpieczni, póki działamy w ukryciu. Jeżeli damy się poznać tym lub owym sposobem, pójdziemy dotrzymywać towarzystwa naszym przyjaciołom w jakiem podziemnem więzieniu, skąd nas i sam djabei nie wyciągnie. Starajmy się odnaleźć ich sprytem, przebiegłością, ale tylko sami, nie zwierzając się nikomu. Oni pochwyceni zostali w Compiégne i przyprowadzeni do Reuil, jak o tem upewniliśmy się w Luwrze; tu, w Reuil, indagował ich sam kardynał, po, czem albo uwięził na miejscu, albo odesłał do Saint-Germain. Do Bastylji ich nie wsadził, pewny tego jestem Bastylja należy do frondystów, a syn Broussela jest w niej komendantem. Nie uśmiercił ich także, ponieważ śmierć d‘Artagnana głośnąby była, onby się nie poddał bez oporu. Co do Porthosa, ten według mnie jest nieśmiertelny jak sam Bóg, chociaż daleko mniej cierpliwy. Nie traćmy nadziei, siedźmy w Remi, gdyż mam przekonanie, że oni tu się znajdują. Lecz co ci jest, hrabio? zbladłeś straszliwie! — Nic, nic — rzekł Athos drżącym głosem — tylko przyszło mi na myśl, że kardynał Richelieu kazał zrobić w Reuil jakąś okropną skrytkę podziemną!... — O! bądź spokojny — rzekł Aramis — Richelieu był szlachcicem, równym nam urodzeniem, a wyższym stanowiskiem. Mógł zatem, jak król, dotknąć głowy największego z nas, a dotykając zachwiać tę głowę na karku. Lecz Mazarini jest przybłędą, dorobkiewiczem, może nas co najwyżej wziąć za kołnierz, jak łucznik na służbie. Uspokój się zatem, kochany przyjacielu, trwam przy swojem i mówię raz jeszcze, że d‘Artagnan i Porthos żyją, zdrowi i weseli. — Daj, Boże!... — rzekł Athos — trzeba jednak koniecznie otrzymać od koadjutora pozwolenie należenia do konferencji, bo w takim razie dostaniemy się do samego zamku Reuil. — Razem z tymi obrzydliwymi sądownikami! Czyż możesz to przypuścić, kochany hrabio? czyż sądzisz, iż tam radzić będą o wolności lub uwięzieniu d‘Artagnana i Porthosa? O nie, mojem zdaniem, trzeba szukać innego sposobu. — A więc powracam do mojej myśli — zaczął Athos — nie znam lepszego sposobu nad działanie szczere i otwarte. Nie pójdę do Mazariniego, a wprost do królowej i tak jej powiem: Pani! powróć nam dwóch wiernych i oddanych ci ludzi, a naszych przyjaciół! Aramis potrząsnął głową. — Ostatni to środek, którego wino ci użyć, Athosie; i wierz mi, użyj go tylko w ostateczności, a zawsze na to będzie dość czasu. Teraz zaś prowadźmy dalej poszukiwania. Tak też uczynili; tyle się nasłuchali, tak przeróżnemi fortelami ciągnęli za język kogo mogli, że nareszcie trafili na pewnego żołnierza z kawalerji, który im wyznał, iż należał do eskorty, jaka odprowadziła d‘Artagnana i Porthosa z Compiégne do Reuil. Athos powracał wciąż do projektu udania się prosto do królowej. — Kochany przyjacielu, ponieważ upierasz się przy tem szaleństwie, uprzedź mnie proszę, choć o jeden dzień wcześniej — rzekł Aramis. — Dlaczegóż to? — Skorzystam ze sposobności i wyjadę złożyć wizytę w Paryżu. — Komu? — Albo ja wiem? Może pani de Longueville. Ma ona tam wielką władzę i nie odmówi swej pomocy. Donieś mi tylko przez kogo, czy jesteś uwięziony, a wtedy postaram się uczynić, co tylko będę mógł... — Dlaczego razem ze mną nie chcesz być uwięziony? — Nie chcę, nie, dziękuję... — Gdy złączeni bodziemy we czterech, sądzę, że nawet w więzieniu nic nie ryzykujemy. Po upływie dwudziestu czterech godzin będziemy wolni. — Mój drogi, odkąd zabiłem Chatillona, bożyszcze pań z przedmieścia Saint-Germain, za wiele blasku otacza moją osobę, abym się nie bał więzienia podwójnie. Przy tej okazji, królowa gotowaby była usłuchać rady Mazariniego, a on poradziłby z pewnością, aby mnie pod sąd oddać. — Więc myślisz, Aramisie, że ona tak bardzo kocha tego Włocha? — Przecież kochała Anglika. — E! mój drogi, i ona jest kobietą! — O nie, mylisz się, Athosie, ona jest królową! — Kochany przyjacielu, poświęcam się i idę prosić o posłuchanie u Anny Austrjackiej. — Bądź zdrów, Athosie, zajmę się zebraniem oddziału zbrojnego. — Co myślisz robić? — Powrócić i oblegać Reuil. — Gdzież się spotkamy? — U stóp szubienicy dla kardynała. Dwaj przyjaciele rozstali się; Aramis powracał do Paryża, Athos poszedł starać się o audjencję u królowej.

dwadzieścia lat a może mniej tekst